Niespełna miesiąc temu Teatr Muzyczny, po trzech latach "tułaczki", wynikającej z remontu siedziby, wrócił do swojego dawnego lokum, a orkiestra do specjalnie wydzielonego dla niej pomieszczenia pod sceną czyli orkiestronu, popularnie nazywanego kanałem.
W związku z tym, że do tej pory graliśmy zwykle w salach nieprzystosowanych do wystawiania spektakli muzycznych, orkiestrę lokowano w różnych miejscach: na scenie, przed sceną, obok sceny.... Miało to niewątpliwie swoje plusy, jak choćby to, że niewidoczni w orkiestronie artyści, mogli się w końcu zaprezentować widzom, a sami muzycy mogli chociaż częściowo obserwować rozgrywający się na scenie spektakl. Rodziło to też trudności - wierzcie mi, zdarzało się przegapić swoje wejście przez to patrzenie na aktorów i śpiewaków. Niewątpliwie jednak największym dla mnie problemem było emocjonalne przeżywanie wystawianych sztuk. Trudno nie "pękać ze śmiechu" na parodii sceny łóżkowej w Machiavellim, czy powstrzymać się od łez gdy Tewie ze Skrzypka na dachu wyrzeka się ukochanej córki. Musiałam bardzo starać się, by ukryć te uczucia, bo to jakoś tak nie wypada, by muzyk w orkiestrze bawił się czy wzruszał. Tak jawne okazywanie emocji zarezerwowane jest przecież tylko dla widza.
Źródło: fanpage TM foto: Piotr Jaruga |
Kanał, poza tym, że usytuowany jest tak, by odbiór muzyki dla śpiewaków, a dla widzów również wizji był jak najbardziej optymalny, niewątpliwie pełni jeszcze jedną rolę - nie pozwala muzykom zbyt mocno zaangażować się emocjonalnie w opowiadaną na scenie historię, bo jak się nie widzi, nie wszystko dokładnie słyszy, to i czuje się mniej.